piątek, 15 lipca 2016

Tajget powraca

Relacjom i opisom zbrodni II wojny światowej zawsze towarzyszą szok i przerażenie. Lektura „Góry Tajget” Anny Dziewit-Meller nie jest wyjątkiem. Nie otrzymujemy tu jednak typowej relacji, ale wstrząsającą powieść z pytaniami o odradzanie się zła i o pamięć.  





„Góra Tajget” Anny Dziewit-Meller jest powieścią niezwykle poruszającą. Ostrzegam, że opisane w niej zdarzenia nie pozostają bez wpływu na kondycję psychiczną czytelnika. Mojej lekturze towarzyszyły ogromne emocje. Przyjmując kolejne dawki tekstu, zaczynałem siebie pytać, czy bardziej przeraża mnie cierpienie ofiar, czy okrucieństwo i bezkarność zbrodniarzy.

Tematów tej książki jest wiele. Sprowadźmy je jednak do wspólnego mianownika. Mam na myśli losy śląskich ofiar II wojny światowej i ich katów oraz pamięć o nich. Poszkodowanymi są głównie najsłabsi: dzieci, kobiety, starcy i niepełnosprawni. Zbrodniarzami niemieccy faszyści i ich naukowcy, a także żołnierze Armii Czerwonej.

Powieść zawiera śląskie echa zaplanowanych, zbrodniczych operacji totalitarnych reżymów oraz spontanicznych i tragicznych odpowiedzi na nie. W większości zapomnianych lub celowo ukrywanych. Przede wszystkim mam na myśli akcję T4, wdrażaną w okresie II wojny światowej na terenie III Rzeszy, a więc i Śląska. Ta półoficjalna, a w ostatnim okresie jej trwania utajniona akcja, polegała na zabijaniu dzieci i starców przez podawanie ekstremalnych dawek luminalu.

Zbrodniczą akcję T4 realizowano też w szpitalach psychiatrycznych Górnego Śląska, na przykład w Lublińcu. Historia Ryśka opisana w „Górze Tajget” Anny Dziewit-Meller dowodzi, że wskazania do umieszczenia dziecka w szpitalu psychiatrycznym, bywały zwyczajnie fałszowane.

W powieści doszukamy się także nawiązań do wydarzeń znanych pod takimi pojęciami, jak Tragedia Górnośląska i Noc w Wildenhagen. W ostatnich latach są szerzej wspominane. Tragedia Górnośląska to m.in. masowe zatrzymania śląskich młodzieńców i mężczyzn w obozach, a następnie ich wywózka do Związku Radzieckiego na przymusowe roboty w hutach i kopalniach. Komuniści uznali Ślązaków za Niemców. Taki los w „Górze Tajget” spotyka Aloisa.

Jego siostrę Zefkę i inne kobiety w rodzinnym miasteczku dosięga równie okrutny los. Tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej, żołnierze dokonują na nich masowych gwałtów. Część dziewcząt ich uniknęło. Tylko dlatego, że popełniły samobójstwo lub zostały zabite przez inne kobiety tuż przed wkroczeniem do ich domów i gospodarstw czerwonoarmistów. Najbardziej znane tego typu zdarzenia w historii II wojny światowej, choć wcale nieodosobnione, są te z Wildenhagen (Lubina). 

W powieści Dziewit-Meller przerażają nie tylko zbrodnie, jej formy i ich skala, ale również brak pociągnięcia do odpowiedzialności sprawców. Dotyczy to zarówno strony niemieckiej, jak i radzieckiej. Profesor Luben (postać fikcyjna w książce, ale mająca pierwowzór w rzeczywistości), psychiatra, która prowadziła zbrodnicze eksperymenty na dzieciach w szpitalach III Rzeszy, przeszła denazyfikację i dożyła sędziwych lat w Republice Federalnej Niemiec jako szanowany naukowiec. Natomiast zbrodnie Armii Czerwonej na ludności cywilnej także do dziś nie zostały rozliczone. W Rosji ciągle obowiązuje stalinowska zasada przytoczona w „Górze Tajget”:

„Trzeba zrozumieć, że Armia Czerwona nie jest idealna. Ważne, że bije się z Niemcami – i bije się dobrze, a reszta nic nie znaczy”.

Trud Anny Dziewit-Meller w podjęciu tych trudnych tematów, przypomnieniu tragicznych losów Ślązaków był ogromny. Dla mnie najbardziej wartościowe, a zarazem i dyskusyjne w przypadku tej powieści, jest nadanie opisanym wydarzeniom pewnego wymiaru uniwersalnego. Jakby Anna Dziewit-Meller zapraszał nas do rozmowy o cykliczne naturze historii. Zarówna ta pisanej z wielkiej litery, jak i tej w wymiarze osobistym. 

Skąd takie moje przypuszczenia? Wskazuje na to wiele tropów. Pierwszy z brzegu to tytuł. Tajget to pasmo górskie w Grecji. Spartanie uśmiercali tam słabe i schorowane niemowlęta, które według ich mniemania nie rokowały na krzepkich obywateli. Tymczasem starożytna Sparta jest znana z walecznych i odważnych wojowników, o których nawet dziś kręcą w Hollywood filmy (pamiętacie 300 Spartan ?). Natomiast historycy wskazują też na Spartę jako na przykład jednej z pierwszych, okrutnych, społeczno-politycznych utopii.

Zauważmy zresztą, że nazwa "utopia", tłumaczona z greckiego jako "miejsce,  którego nie ma", koresponduje ze słowami i postawą doktor Luben w powieści. To ona przypomina rozmawiającemu z nią dziennikarzowi opowieść Plutarcha o tym,  co Spartanie robili w masywie Tajget. Jednocześnie profesor Luben zaznacza, że mamy do czynienia z legendą i sugeruje tym samym reporterowi, że akcja T4 w III Rzeszy nigdy nie miała miejsca.

Uniwersalne, ponadczasowe i ponadterytorialne są mechanizmy zła, ale i wypierania go z pamięci. Anna Dziewit-Meller, wbrew swojej bohaterce (a może raczej antybohaterce?), umieszcza nazwę masywu Tajget, w tytule książki. Z kolei w kilkustronicowym autorskim komentarzu wyjaśnia, że opisane w powieści fikcyjne historie i postacie miały odzwierciedlenie w rzeczywistości. Mit okrutnej Sparty odrodził się m.in. w III Rzeszy.

Dla mnie uniwersalistyczna wymowa "Góry Tajget" wpisuje się w dyskusję o tym,  czy zbrodnie III Rzeszy były wyjątkowym okrucieństwem w historii ludzkości. W Niemczech po II wojnie światowej wielokrotnie na ten temat debatowano. Warto w tym kontekście przytoczyć chociażby głośne pod koniec lat 80. XX wieku artykuły "O przeszłości, która nie chce przeminąć" Ernsta Noltego i "Sposób zacierania winy" Jürgena Habermasa.

Co dokładnie rozważali w swoich tekstach intelektualiści niemieccy, mam nadzieję opisać na Buchsilesii w innym czasie. Wspominając jednak tę dyskusję, chciałem wskazać, jak jest ona ważna. Dla wszystkich, a więc także dla Polaków, Niemców, Ślązaków, wreszcie Żydów i innych nacji. Toczy się od lat.

Istotą tej debaty jest określenie naszych jednostkowych, ale i etnicznych tożsamości. Odpowiedzi na podstawowe pytania związanych z naszą egzystencjalną kondycją po zbrodniach II wojny światowej. I te pytania ciągle wracają.  Nawet wiele lat po epoce Hitlera i Stalina.

Wspomniana dyskusja o tym "jak żyć po trumnie II wojny światowej" jest problemem nie tylko intelektualistów.  W "Górze Tajget" Anny Dziewit-Meller pytania o przeszłość i o pamięć o niej dopadają również śląskiego aptekarza Sebastiana i jego rodzinę. Ujawniają się niespodziewanie,  w codziennym zabieganiu o doczesne sprawy.

Jak sobie z tą wojenną traumą radzimy współcześnie?  Czy ma ona dla nas znaczenie? Czy potrafilibyśmy zapobiec złu? To m. in. z takimi dylematami trzeba się zmierzyć podczas czytania "Góry Tajget".

Bardzo polecam lekturę tej książki.

Anna Dziewit-Meller "Góra Tajget"
Wydawnictwo Wielka Litera
Warszawa 2016

Ocena książki: 5 (w skali od 1-6)

sobota, 2 lipca 2016

Buchsilesia - śląskie czytanie i recenzowanie

Projekt o nazwie Buchsilesia to blog o tematyce kulturalnej. Autorem i gospodarzem Buchsilesii jest Ślązak. Ten fakt odciśnie znamię na tworzeniu bloga, choć znacząca będzie też zwykła radość płynąca z czytania książek i dzielenie się nią z innymi.



Nazywam się Krzysztof Szendzielorz. Interesuje się kulturą, czy też szerzej humanistyką. Nie jestem aktualnie z nią związany zawodowo. Pracuję jako marketingowiec w pewnej firmie produkcyjnej. Wcześniej, bo ponad dekadę, z kulturą miałem zdecydowanie więcej do czynienia. Dużo pisałem.

Byłem dziennikarzem w lokalnych i regionalnych mediach oraz wydawnictwach. Przez ponad 8 lat pracowałem w Dzienniku Zachodnim. największej regionalnej gazecie w Polsce, wydawanej w woj. śląskim. Podejmowane przeze mnie studia (kulturoznawstwo, administracja) też należy zaliczyć do humanistyki.

Moja aktywność prywatna i zawodowa związana była w większości ze Śląskiem. Jest on dla mnie ważny jako heimat. To moja jedyna, wprawdzie mała, ale ojczyzna. Tę ważność Śląska chciałem oddać w nazwie bloga, dlatego pojawił się tu człon "Silesia". Ten drugi, a właściwie pierwszy człon, możecie wieloznacznie interpretować. Jako onomatopeję wybuchu/buchania (jak u Tuwima "Para buch"), jako niemiecką "książkę" i cokolwiek jeszcze przyjdzie Wam do głowy. Wszak blog musiał się jakoś nazywać. Może być i absurdalnie.

Pasuje mi znaczenie "książki", bo na Buchsilesia na pewno znajdziecie recenzje. Zarówno nowości literackich, jak i klasyki nieprzeczytanej oraz tej, do której miałem ochotę wrócić po latach. Moje czytanie wynika z wewnętrznej potrzeby. Jednak wybory recenzowanych tekstów na blogu, w dużej mierze da się podprowadzić pod wspólny mianownik. Jest nim  heimat.

Mowa o Śląsku, jako regionie pogranicza. Przez wieki kształtowały go kultury niemiecka (niemieckojęzyczna), czeska i polska. Dlatego nie ukrywam, że jako czytelnik i recenzent najczęściej będę na blogu doceniał literatury tych trzech obszarów językowych. Będą to jednak książki nie tylko związane ze Śląskiem, ale także z terytorium nazywanym i Mitteleuropa.

Choć literatura jest dla mnie najważniejsza, będę czasem wychodził poza nią. Kultura to pojemny worek. Wiadomo też, że i inna aktywność artystyczna, również na Śląsku, dostarcza tematów do ostrych dyskusji (np. spór o Muzeum Śląskie) i bywa źródłem zwyczajnej rozrywki. To również jest ważne i staram się dobrze skrojoną ofertę popkulturalną doceniać.

Zaznaczam, że nie jestem omnibusem, wielu spraw się jeszcze uczę i dowiaduję. Blog Buchsilesia ma mnie w tym pogłębianiu wiedzy dopingować. Mam nadzieję, że będzie się to odbywało poprzez dialog z innymi czytelnikami, blogerami. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Na dobry początek dedykuję sobie i innym piękny cytat jednego z moich mentorów. Zaczynam nie od Niemca, Czecha, Polaka, czy Ślązaka, ale od... Francuza.


"Nie szukam w książkach nic, jak jeno uciesznej, a przystojnej zabawy: albo jeśli też wnikam głębiej, szukam jeno wiedzy, która traktuje o znajomości samego siebie i która by mnie nauczyła dobrze żyć i dobrze umierać" - Michel de Montaigne "Próby"